środa, 5 czerwca 2013

Rozdział 4. Oczekiwanie i więcej wspomnień


Były osoby, na które nigdy nie potrafiłam się tak naprawdę zezłościć. Do tych osób należał między innymi Syriusz i Remus. Tak więc, kiedy oni czuwali przy moim łóżku, ich obecność dodawała mi otuchy i uspokajała mnie.
Rano, kiedy pani Pomfrey zaproponowała profesorowi Lupinowi herbatę, a ten odmówił, pojawił się Syriusz. Kochany tato. No, zastępczy tato. Ale za to jaki kochany.
Usiadł przy mnie i przywitał się ciepło z Lupinem, a następnie ze mną. Lubiłam, gdy ludzie się zwracali bezpośrednio do mnie, wtedy wiedziałam, że pamiętają o mojej nieustannej obecności, ale jednocześnie tak bardzo chciałam im odpowiedzieć, a nie mogłam...
Remus pognał na swoją lekcję OPCM, a Syriusz rozsiadł się na swoim fotelu, wbijając we mnie swoje spojrzenie. Czułam jego wzrok na sobie.
Już miałam zacząć swoją codzienną autohipnozę, polegającą na powtarzaniu w kółko jednego słowa, kiedy w mojej głowie ukazał się przerażający, zamazany obraz. Samochód, pędzący z niedozwoloną prędkością, blada, piękna twarz kobiety o wielkich, niebieskich oczach, które powoli się zamykały... krzyk. Krzyk taty: „NIE! Maria, NIE!”
Ułamek sekundy. Ułamek wspomnienia i koniec. Znowu nic. Ale... to niemożliwe, ja... NIE MOGŁAM tego pamiętać... nie mogłam pamiętać, jak zginęła mama, bo byłam wtedy za mała! Ja nawet nie miałam prawa pamiętać twarzy mamy... tego, że miała długie, czarne falowane włosy, piękną, jasną cerę, błękitne oczy... Moja psychika tego nie wytrzymała. W duszy rozpętało się prawdziwe piekło, a moje ciało zaczęło się rzucać, zaplątywać w kołdrę, wykonywać chaotyczne ruchy rękami, powieki drgały.
Syriusz natychmiast pochylił się nade mną, powtarzając jakieś słowa, kojącym, uspakajającym głosem. Nie mogłam jednak rozróżnić wyrazów. W głowie mi huczało.
Mamo, nie! Dlaczego? - krzyczałam z kolei ja, usiłując wypchnąć słowa przez nieruchome usta. Bez skutku.
Skup się. Skup się na tym, co mówi Syriusz. Nie każ mu się dłużej o ciebie martwić! - rozkazywał głos w mojej głowie.
Usłuchałam. Zebrałam całą swoją silną wolę, i powoli zaczęłam przywracać swoje wnętrze do normalnego stanu.
Wraz z emocjami, uspakajało się ciało, kończąc swoje szaleńcze wybryki.
Wróciła świadomość otoczenia. Skupiłam się najmocniej jak potrafiłam.
Leżałam w dziwnej pozycji, zaplątana w kołdrę.
Syriusz trzymał mnie za nadgarstki, i wciąż do mnie przemawiał. Z trudem rozróżniłam ostatnie dwa słowa: - Jestem tutaj.
Po chwili słabości, nastąpiło załamanie.
Miałam dość. Dość klątwy, dość więzienia z samą sobą w samej sobie, dość wspomnień i swoich wybuchów, które doprowadzało do niespokojnej reakcji mojego ciała.
Miałam dość wszystkiego. W takiej sytuacji chciałam schować twarz w dłoniach. Ale jak? Byłam bezsilna. To tego miałam najbardziej dosyć – swojej bezsilności.
Wtedy odezwała się pani Pomfrey: - Pana obecność ją uspakaja. Mogę ją więc z panem zostawić, a sama muszę wybrać się do Hogsmeade. Będę za jakieś dwie godziny.
Syriusz tylko coś mruknął w odpowiedzi, a kobieta wyszła.
Tymczasem ja wciąż nie potrafiłam poradzić sobie ze wspomnieniem. Ze wspomnieniem tych zamykających się oczu, krzyku taty...
Ciało zaczynało niebezpiecznie drgać.
Wtedy Syriusz zrobił coś niespodziewanego. Podniósł mnie z łóżka, wziął w ramiona i usiadł ze mną na fotelu.
Zwinięta w kłębek na jego kolanach, z głową wtuloną w jego pierś, ogrzewana jego wewnętrznym ciepłem, po raz pierwszy od czasu „zaśnięcia” czułam się NAPRAWDĘ spokojnie.
Napawałam się jego bliskością i dziękowałam Bogu, że zesłał Go na moją drogę.
Syriusz. Byłam mu taka wdzięczna. Za to, że mnie adoptował. Że zabrał mnie do Hogwartu. Że był dla mnie taki dobry. Że czuwał przy mnie teraz, kiedy tak bardzo tego potrzebowałam. Że mnie rozumiał. Że wziął mnie w ramiona. Za wszystko.
Teraz przycisnął moją głowę mocniej do swojej marynarki, gładząc mi uspokajająco włosy dłonią.
Czułam się, jakbym naprawdę spała. Spokojna, wtulona w ojca. Moja głowa nie była zaprzątnięta wtedy niczym innym.
Dziękuję. - powiedziałam w myślach.
Nie usłyszał. Jakże by inaczej. Ale kiedy już się obudzę, dowie się, jak bardzo jestem mu wdzięczna.
Na pewno mu tu powiem. I nie tylko to. Muszę mu powiedzieć, jak bardzo jest dla mnie ważny.

***

Kiedy wróciła pani Pomfrey i zobaczyła mnie na kolanach przybranego ojca, wpadła w szał, twierdząc, że jestem chora i potrzebuję spokoju i muszę leżeć w łóżku.
Syriusz, jako że z natury był porywczy i wybuchowy, położył mnie delikatnie na łóżku, po czym wybuchnął wściekle, dyskutując zażarcie z pielęgniarką, dowodząc że ta nie ma racji.
- Nie obchodzi mnie pańskie zdanie, to ja tu jestem magomedyczką!!! - wrzasnęła Pomfrey. - Proszę wyjść!!! Jak widać, ona nie potrzebuje pańskiej obecności.
Syriusz gwałtownie ruszył w stronę drzwi. Tak świadczyły przynajmniej jego kroki.
NIE! TY WSTRĘTNA, OKROPNA KOBIETO, JAK MOGŁAŚ?! POTRZEBUJĘ SYRIUSZA! - krzyczałam w głowie, dostając nagłego ataku szału.
Efekt był zadowalający – moje ciało zaczęło się rzucać w spazmach, paznokcie wbiły się w poszewkę kołdry.
Pani Pomfrey zdezorientowana podeszła do łóżka.
- Spokojnie, kochanie, wszystko jest w porządku...
NIE! NIC NIE JEST W PORZĄDKU!
Moja wściekłość nie ustała, a ciało wspaniale się rzucało, na co pielęgniarka nie miała wpływu. I bardzo dobrze. Niech wreszcie zrozumie, że ja potrzebuję bliskości drugiego człowieka. Ale nie jej, co to to nie.
Wtedy zbliżył się Syriusz, chwytając mnie za ręce.
- Już dobrze. Nie zostawię cię. Obiecuję.
Na te słowa cały niepokój się rozwiał. Wierzyłam Syriuszowi. Zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz mnie zapanował względny spokój.
- N-no dobrze. - zgodziła się wreszcie, choć niechętnie uzdrowicielka. - Niech pan zostanie. Ale chora ma leżeć na łóżku.
Syriusz nic nie powiedział, zapewne by nie pogarszać sytuacji, i usiadł na swoim fotelu.
Kiedy magomedyczka odeszła do swojej klitki, w której znajdowało się łóżko i szafka, z tego co wiedziałam, Syriusz pochylił się nade mną i mruknął cicho: - To była niezła akcja, Veronica.
Miałam ochotę parsknąć śmiechem. Kochany Syriusz.
Od tamtego czasu był ostrożniejszy. Brał mnie na kolana tylko nocą, kiedy pielęgniarka szła spać. Tylko wtedy, bezpośrednio przy „ojcu”, czułam się dobrze. Zasypiał na fotelu, a ja, wtulona w niego, dawałam myślom błądzić po najróżniejszych obszarach. Wczesnym rankiem On budził się i odkładał mnie na łóżko szpitalne.
W ciągu dnia trzymał mnie za rękę, czasami coś mówił. Jego głos działał na mnie kojąco.
Niestety, mijał już tydzień, odkąd Snape w yruszył po eliksir, a wciąż go nie było.
I dziewiąty dzień, odkąd zostałam „uśpiona ”.
Moja samokontrola stawała się coraz bardziej nikła. Nie miałam siły walczyć z tym, co rozpierało mnie od środka, co wrzeszczało o wolność, o możność poruszenia się.
Coraz częściej traciłam kontrolę nad umysłem, na co moje ciało odpowiadało szaleńczymi, konwulsyjnymi ruchami.
Syriusz co jakiś czas mruczał niespokojnie coś w stylu: „Kiedy ten Snape raczy wrócić?!”. Innymi razy z kolei uspakajał mnie: „Nie martw się. Snape wróci już niedługo, zobaczysz.”
Jednak ja czułam się coraz gorzej.
I nikt nie potrafił nic na to poradzić. Łącznie ze mną.
Pewnego dnia, odwiedziła mnie profesor McGonagall. Nakazała Syriuszowi iść gdzieś odpocząć i trochę odespać. Najlepiej, żeby się teleportował na jeden dzień do domu.
Syriusz uprzejmie, acz stanowczo odmówił i orzekł, że raczej pójdzie posiedzieć u Hagrida. Następnie powiedział w moją stronę, że wróci jutro z samego rana.
Tymczasem dyrektorka przysiadła na jego fotelu.
- Ach, Veronica, aleś nam dała powodów do zmartwień! - powiedziała, swoim odrobinę skrzeczących głosem, ze szkockim akcentem.
Wiem, pani dyrektor. - pomyślałam, ze skruchą.
- Wiemy, że musi być ci ciężko, choć nikt od dawna nie słyszał o zaklęciu Wiecznego Snu. - kontynuowała Minerva McGonagall. - Jednakże, moja droga, pamiętaj to, co ci teraz powiem. Musisz z tym walczyć. Nie czas na uleganie Czarnej Magii. Jesteś Gryfonką, prawda? A prawdziwy Gryfon nigdy się nie poddaje. Pamiętaj o tym. - powtórzyła z naciskiem dyrektorka i mocniej ścisnęła moją dłoń.
Miała rację. Jako Gryfon, musiałam dać świadectwo o swoim domu. Musiałam być silna, udowodnić, że Gryfoni są tacy, jak o nich opowiadają pieśni Tiary Przydziału.
Jednym słowem – zero presji. - pomyślałam, z przekąsem.
A potem moje ciało gwałtownie rzuciło się na bok.
***

Pod wieczór pani profesor wyszła, a przyszedł do mnie Hagrid. Chyba jeszcze nigdy nigdy tak mnie nie ucieszyła jego obecność. Poczciwy wielkolud był tak wzruszony moją niedolą, że aż rzewnie zapłakał. Jego wielkie - jak ziarna grochu, czy innej brukselki – łzy, spadały na moją rękę. Było to trochę irytujące, ale to nic, w porównaniu z żałością, jaką odczuwałam, z powodu tego, że nie mogę gajowego pocieszyć.
Hagrid przemawiał do mnie rozdzierająco żałosnym głosikiem, przeklinając na tego parszywego knypka, co to na mnie rzucił urok. I, oczywiście, powtarzał, że „to jego wina, bo gdyby tam był, to do niczego by nie doszło, a przecie widział, jak ja z Alanem odchodziliśmy, ale nic nie zrobił, bo wolał się obżerać jak jaki smok”.
Zabawne – wszyscy dookoła winią siebie, a to przecież tylko moja wina...
Kiedy jednak Hagrid, zły na siebie, zaczął ryczeć jak bóbr, przebrała się miarka.
Emocje, pragnienia, uwięzione zmysły, raniły mnie od środka tysiącem igiełek – ba, IGIEŁ, a moja cielesna powłoka rzucała się na boki jak worek kartofli.
W pewnym momencie zaczęłam spadać, ale złapał mnie Hagrid. Przytulił mnie do siebie, lejąc swe krokodyle łzy, i ostrożnie położył mnie z powrotem, nie wiedząc, co powiedzieć. Z jego ust wydobywała się tylko nieskładna paplanina, kiedy nadbiegła pani Pomfrey, wrzeszcząc na biednego Hagrida. Wypędziła go, nieszczęśliwego i smarkającego w swoją „chusteczkę”. (Nie wątpiłam, że to ta w grochy, wielkości obrusa).
Na noc przyszła do mnie profesor Trelawney, a ja pomstowałam w duszy na tego, który pozwolił tej dziwaczce zbliżyć się do mnie.
Kiedy zaczynała mówić o czyhającej na mnie śmierci, musiałam „wywrzaskiwać” sobie w głowie tekst jakiejś piosenki, żeby nie wybuchnąć. Na całe szczęście, niemożliwa pani profesor szybko usnęła, co było dla mnie prawdziwym błogosławieństwem, i o dziwo, tej nocy udało mi się popaść w pewne odrętwienie, które sprawiało, że nie myślałam za bardzo o niczym. Nie wiedziałam, czy taki stan był dobry, czy raczej był to symptom oddalania się mego umysłu. Być może, po tym czasie, który mi został, nie oszaleję, tylko po prostu popadnę w taką nicość, pozbawiona umysłu...?
Rano wrócił Syriusz, a ja wyrwałam się z letargu. I nagle rzuciło mną tak, że spadłam z łóżka, a Syriusz nie zdążył mnie złapać. Jedyne, co udało mu się przytrzymać to moja głowa, dzięki czemu nie uderzyła w podłogę.
Obawiam się, że właśnie wtedy, od czasu nocnego odrętwienia, moja „przypadłość” pogłębiła się.
Szybko do części szpitalnej przybyło paru nauczycieli, w tym prof. McGonagall.
Nie dało się zaprzeczyć, że mi się pogarszało.
Błagałam sam swoje wnętrze o spokój, wmawiałam sobie, że to w niczym nie pomaga, ale na próżno. Ciało wciąż się rzucało, ręce zaciskały na materiale prześcieradła.
Pani Pomfrey powiedziała, że chyba trzeba założyć mi pasy bezpieczeństwa, że nie ma innego wyjścia.
- Nie! - zareagował ostro Syriusz.
- Inaczej zrobi sobie krzywdę. - syknęła pielęgniarka.
Syriusz usiadł na fotelu, sięgnął po mnie, posadził na kolanach i przytulił do siebie.
Podziałało. Ulżyło mi, uspokoiłam się. W jego ramionach było jedyne miejsce, które dawało mi poczucie bezpieczeństwa.
Starałam się nie słuchać dalszej wymiany zdań obecnych tu dorosłych.
Było mi wszystko jedno, byleby pozwolili mi zostać tam, gdzie byłam.

***

Skoncentrowałam się i stwierdziłam, że wciąż jestem skulona na kolanach Syriusza. Gładził mnie lekko po włosach, wokoło było cicho i spokojnie. A więc zgodzili się, bym przebywała bezpośrednio przy tacie. Coraz częściej nazywałam go w myślach tatą. Zastanawiałam się, czy to właściwe.
Nie mogłam się tylko zorientować, która jest godzina, no bo niby jak.
Chciałam, żeby ktoś coś powiedział. Nic nie było gorsze od nudy. Nuda łatwo przeradzała się w piekło, w moim obecnym stanie. Starałam się o tym nie myśleć, ale coraz częściej przychodziło mi do głowy, co się ze mną stanie, jeśli Snape nie zdobędzie antidotum. Zadrżałam lekko. Syriusz zaniepokojony, przycisnął mnie mocniej do piersi. Drżenie ustało. Ale chciało mi się płakać. Syriusz był dla mnie taki dobry. Snape ryzykuje życie, a ja chyba już nigdy nie będę w stanie im podziękować. Co, jeśli mój umysł po prostu odpłynie? Czułam, jak rzucana na mnie klątwa wypala mnie od środka, czułam, że nie wytrzymam tego już długo, że ostatecznie całkiem spłonę. Ostatecznie udało mi się otrząsnąć z czarnych myśli i skupić na tym, co tu i teraz. Nie było to łatwe, ale w głowie próbowałam odtworzyć obraz sali szpitalnej. Wyobraziłam sobie wszystko, wyczułam ziołowy zapach mikstur pani Pomfrey. Poczułam się trochę lepiej.
Nagle do środka ktoś wszedł. Dwie osoby. Po żywym szczebiocie poznałam Hermionę, a drugą osobą był chyba Ron, bo mamrotał coś niewyraźnie, jak to czasem miał w zwyczaju.
- Ron, nie marudź, to tylko parę książek, a w ogóle to Wingardium Leviosa powinieneś mieć w małym palcu. Przetransportuj je na tą półkę.
- Staram... się...
- Brawo, Ron. Cześć, Syriusz. Cześć, Ver. Przynieśliśmy parę rzeczy. Przede wszystkim – książki. Do eliksirów. Do zaklęć. Do OPCR. Do historii magii. I te mugolskie powieści, które ostatnio przysłali mi rodzice. Są super. I mp3. Sama mugolska muzyka na tym, Ver. Próbowałam zaczarować to, żeby grało też jakąś muzykę Jędz, ale nie chciało się słuchać. - głos Hermiony zdradzał, że była wielce zdziwiona, że cokolwiek nie słuchało jej i jej zaklęć.
- Taa. Bo stwierdziliśmy, że musisz się nudzić. Hermiona będzie ci czytać... i ja oczywiście też. - dodał szybko Ron. - I ten dziwaczny przedmiot... będziesz mogła słuchać muzyki.
Kochałam moich przyjaciół. Gdybym mogła, to bym ich uściskała.
Z niecierpliwością czekałam, kiedy ktoś założy mi na głowę słuchawki i wszystko, co będę słyszeć, będzie muzyką...