Obudziłam się. Wciąż nie otwierałam jednak oczu, bo obawiałam się że kiedy ktoś zobaczy że nie śpię, zacznie zadawać mi setki pytań, a ja zdecydowanie nie byłam gotowa. Nie pamiętałam nawet do końca, co się stało. Musiałam to sobie wszystko uporządkować w głowie...
Gdzie jestem?, pomyślałam. Mój mózg pracował jeszcze dość wolno. Poczułam charakterystyczny zapach. Mniej intensywny niż w mugolskich szpitalach – bardziej ziołowy, ale jednak podobny. Wtedy usłyszałam znajome głosy. Jeden z nich należał do pani Pomfrey, więc byłam w skrzydle szpitalnym, w Hogwarcie. To już coś. A więc wydostałam się już z tych oparów mgły i szalejącej burzy... ale jak ja się tu, do cholery, znalazłam?! To znaczy – chciałam powiedzieć: Jak ja się tu, na brodę Merlina, znalazłam?
Chwila. Już pamiętałam, co się wydarzyło! Wytężyłam umysł, który wyraźnie przyśpieszał.
Skupmy się, powiedziałam sobie w duchu. Jak to wszystko się zaczęło?...
Zaraz. Już wiem.
Było Święto Merlina – dzień wyjątkowo uroczysty.
Profesor McGonagall, jako nowy dyrektor, postanowiła dać w tym roku wolne na jeden dzień wszystkim uczniom w Hogwarcie, i pozwoliła im udać się do Hogsmeade, na uczczenie święta. Przepustkę dostał każdy – od pierwszoroczniaków po najstarszych.
Byliśmy więc całą szkołą w wiosce. Dosłownie nikt nie pozostał w Hogwarcie. Duchy, a nawet Filch z Panią Norris wyszli do ludzi, co było nieprawdopodobne.
Na środku ulicy w Hogsmeade rozstawiony był najdłuższy stół, jaki w życiu widziałam, przykryty jeszcze dłuższym, śnieżnobiałym obrusem. Natomiast potraw, przekąsek, zakąsek, przystawek, deserów i napojów było jeszcze więcej niż na ucztach w Hogwarcie, co wydawało się jeszcze bardziej nieprawdopodobne niż długość stołu.
Pamiętam też, że Hermiona była oburzona, paplając z zapałem o tym, ile skrzatów przy tym pracowało, gotowało i ogólnie zaharowywało się na śmierć.
Potem Harry i Ginny powiedzieli, że zaraz wrócą i oddalili się, trzymając za ręce. Ron zaproponował Hermionie spacer, z dala od dowodów na niewolniczą pracę skrzatów. Wspomniał nawet o wykrzykiwaniu rewolucyjnych haseł typu: „Emancypacja dla skrzatów! Uwolnijmy je raz na zawsze!”, ale Hermiona zbyła go ciężkim spojrzeniem. Po chwili jednak rozpogodziła się i przystała na przechadzkę. Oni również odeszli trzymając się za ręce. Natomiast Jenny, moja przyjaciółka z trzeciego roku, wypatrzyła w tłumie George'a, który zapewne przybył tu na uroczystość. Poczciwa Jenny uwielbiała dodawać mu otuchy, wraz z Angeliną Johnson. Otaczały go i zagadywały, poprawiając mu humor. Wciąż bowiem nie mógł się pogodzić ze śmiercią brata. Szczerze mówiąc, mi też brakowało Freda, i to bardzo. Nie znałam Weasleyów długo, ale ale wszyscy szybko zaskarbili sobie moją sympatię. Nawet Percy nie okazał się takim śmierdzącym dupkiem, jakim się z początku wydawał. A przynajmniej nie aż takim.
Tymczasem Jenny pokłusowała w kierunku George'a i Angeliny, a ja i Alan zostaliśmy sami. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i zaproponował obżeranie się samymi deserami. Pierwsze co wpadło nam w oko, to Fasolki Wszystkich Smaków. Wyjęłam jedną z pudełka i ostrożnie położyłam na języku. Nagle wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia.
- I co? Kiszona kapusta? - spytał wtedy Alan, potrząsając ciemną grzywą.
- Nie – zaprzeczyłam, kręcąc energicznie głową. - Wanilia!
- Wow! To coś ekstremalnie rzadkiego! Fasolka o normalnym smaku...
Potem on sięgnął po jedną. Nie miał tyle szczęścia co ja – wylosował smak wołowiny, której nie cierpiał.
Następnie opychaliśmy się szarlotką, pierniczkami, galaretką i mnóstwem innych słodyczy. Do kieszeni władowaliśmy sobie parę opakowań czekoladowych żab i chwyciliśmy po kuflu kremowego piwa.
Kiedy skończyliśmy się objadać, Alan rzucił pomysł, żeby przejść się nieco, w celu zrzucenia paru kalorii. Szliśmy więc, rozmawiając beztrosko i parskając co chwilę śmiechem. Zawędrowaliśmy aż do Wrzeszczącej Chaty.
- Spoko, to nic takiego. To tylko melina Lupina. - zachichotałam, popijając z kufla.
- Taa, wiem. - odparł lekceważąco Alan. - A może pójdziemy dalej? Tam do lasu?
Wtedy nie widziałam powodu, dla którego miałabym odmówić.
Poszliśmy więc między drzewa, zagłębiając się coraz głębiej i głębiej, aż skończyło nam się piwo i porzuciliśmy kufle w krzakach.
I nagle, zupełnie znikąd, pojawił się on. Śmierciożerca. Miał zamglone spojrzenie, ale ruszał się nad wyraz szybko. Zaatakował nas Drętwotą, a potem związał, a nasze krzyki wyciszył Silencium.
Potem wyjął z jakiegoś drzewa małą skórzaną buteleczkę, która okazała się być świstoklikiem. Przeniósł się z nami na to jałowe miejsce. Szarawa ziemia, poorana grudami i w wielu miejscach popękana, a w oddali majaczył las.
Śmierciożerca patrzył na nas nieprzytomnie, jakby nie wiedząc po co nas tu ściągnął.
Zareagowałam błyskawicznie, otrząsając się z pierwszego wstrząsu. Ponieważ więzy zostały przez niego zaplątane ręcznie (nie potrafiłam pojąć, czemu nie użył magii), udało mi się z łatwością je poluzować i niezdarnie, acz dyskretnie, sięgnęłam do kieszeni po różdżkę. Używając magii niewerbalnej, w której byłam dobra, rozbroiłam Śmierciożercę i spertyfikowałam Pertrificusem Totalusem. Musiał być trochę stuknięty, bo nie wydawał się nawet odbierać prawidłowo otoczenia.
Alan już się oswobodził z niezdarnie zawiązanych sznurów i powiedział że coś tu nie gra, bo nie jest pewny, ale ten Śmierciożerca był chyba pod wpływem Imperiusa.
Poczułam się niepewnie. Kontrolowany Śmierciożerca? Ale kontrolowany przez kogo? Innego Śmierciożercę...? Wokół wiało grozą i zbierało się na deszcz.
Nagle, kilkadziesiąt metrów przed nami, pojawiła się jakaś ciemna postać, trzymając jakąś małą buteleczkę...
- Świstoklik! - syknęłam do Alana, gorączkowo przeszukując spertyfikowanego przeze mnie faceta. Szukałam menażki która przeniosłaby nas do lasu przy Hogsmeade.
Ale było już za późno. Nowo przybyły Śmierciożerca się zbliżał.
Powinni uczyć teleportacji już w pierwszej klasie, wtedy żaden świstoklik nie byłby potzebny, wystarczyłoby przeteleportować się do wioski i tyle. A tymczasem byliśmy całkowicie bezbronni, nie licząc naszych umiejętności magicznych, rzecz jasna. Musieliśmy się bronić.
Wzięłam głęboki oddech i ustawiliśmy się z Alanem plecami do siebie, stykając się kręgosłupami.
Po chwili wokół nas zaczęło się pojawiać coraz więcej Śmierciożerców, ze świstoklikami w rękach.
Co, do diabła?! Po pierwsze, ponoć wszyscy zostali schwytani albo ułaskawieni, ale tylko pod warunkiem, że przystali na jakieśtam warunki i są pod stałą kontrolą pracowników Ministerstwa... a po drugie, dlaczego mieliby się tu zgromadzać dla dwójki trzynasoletnich uczniów Hogwartu?
A tymczasem w naszą stronę zmierzało około siedmiu Śmierciożerców.
- Na trzy ich zaatakujemy, dobrze? - mruknęłam do Alana przez zęby. - Nie zapominaj o zaklęciu tarczy, nie daj im się trafić.
- Okej. Wiesz... gdyby to miała być nasza ostatnia rozmowa... to chciałbym, żebyś wiedziała, że jesteś najwspanialszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. - odpowiedział cicho.
- Nawzajem... - odszepnęłam. - Ale nie mów tak. Poradzimy sobie... z nimi. - mój głos się załamał, bo sama nie wierzyłam w to, co mówiłam.
- Jasne, że tak. - odparł łagodnie, jestem jednak pewna, że nie mówił tego, co myślał.
Złapałam jego prawą dłoń, a on moją lewą, bo sam trzymał różdżkę w lewej, jako że był leworęczny. Staliśmy tak, plecami do siebie, czekając aż zwolennicy Czarnego Pana zbliżą się na tyle, żeby można ich było trafić zaklęciami. W końcu wzięłam głęboki wdech i powiedziałam: „Raz... dwa... TRZY!”
Puściłam jego rękę i wycelowałam w jakąś kobietę.
Nic nie mówiłam, ale w myślach walnęłam w nią Expelliarmusem. Jej różdżka sama wpadła mi w rękę. Kobietę „dobiłam” Drętwotą i ledwo zdążyłam wyczarować tarczę, unikając paru wycelowanych we mnie zaklęć.
Serce łomotało mi w piersi i wrzasnęłam, kiedy nagle dwoje Śmierciożerców teleportowało się tuż obok mnie i Alana.
- Spokojnie! - powiedziała jedna z postaci, kobieta. - Tak naprawdę nie jesteśmy już Śmierciożercami, Czarny Pan zginął i nie jesteśmy mu poddani. Będziemy was bronić! - mówiła tak szybko, że ledwo ją rozumiałam, zwłaszcza, że byłam zajęta pertyfikowaniem jakiegoś faceta. Śmierciożerczyni, wraz z jakimś Śmierciożercą którzy byli teraz po naszej stronie, sprawnie eliminowali swoich byłych pobratymców.
Zaczęłam wierzyć w zwycięstwo, w końcu było nas czworo na czterech zwolenników Tego-Którego-Imienia-Kiedyś-Nie-Można-Było-Wymawiać.
Jednak po kilku minutach wściekłej walki, kobieta, która do nas dołączyła, padła od jakiejś wymierzonej we mnie klątwy. Ona mnie zasłoniła i oto co ją spotkało. Byłam zszokowana, ale nie wydostałam się z trybu walcz-walcz-walcz. Udało mi się rozbroić tego, który w nią rzucił zaklęciem, a potem potraktowałam go Impedimentą.
Zaczęło padać. Pozostał już tylko jeden Śmierciożerca, kiedy nagle usłyszałam krzyk. Natychmiast obróciłam się i zobaczyłam, że Alan cały krwawi. Wrzasnęłam przerażona i uklękłam przy nim.
- Nic ci nie będzie, błagam, odezwij się! - jęknęłam do niego.
- Spokojnie. - próbował się uśmiechnąć, ale po chwili skrzywił się z bólu.
W panice zbierałam swoją wiedzę o leczniczych zaklęciach, ale jak na razie nic nie przychodziło mi do głowy. Potem oberwałam w tył głowy jakimś zaklęciem i padłam na ziemię.
Ocknęłam się. Wokół szalała burza i biły pioruny. Wtedy zobaczyłam jego ciało, całe we krwi. Nieopodal ujrzałam naszego odchodzącego sojusznika, który był w trakcie transmutowania Śmierciożerców w kamienie. Potem podszedł, wziął na ręce swoją martwą przyjaciółkę – byłą Śmierciożerczynię, a ja czułam, że wybuchnę płaczem jeśli na niego nie nakrzyczę, za to, że nie uleczył Alana, kiedy ja byłam nieprzytomna. A jednak – bądź co bądź – ten człowiek był przez długi czas Śmierciożercą. Wrzeszczenie na niego nie byłoby mądre.
Wzięłam kilka głębokich wdechów, żeby się opanować i zapytałam drżącym głosem: - Dla-dlaczego mu pan nie pomógł? Mógł żyć, on... mógł żyć! A teraz jest za późno i... on wykrwawił się na śmierć! - nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem.
Człowiek, trzymając na rękach kobietę, spojrzał na mnie bez emocji.
- Miałem na głowie Śmierciożercę. Trochę minęło, zanim z nim skończyłem. Jakieś piętnaście minut temu. Kiedy podszedłem do chłopaka, nie było już nadziei.
Schowałam twarz w dłoniach. Czułam, że wszystko wydarzyło się przeze mnie. Nie chciałam żyć. Nie miałam po co żyć.
- Wracaj do Hogsmeade, przez ten las – wskazał na odległą knieję drzew. - Śmierciożercy chcieli tego chłopaka. Ty jesteś im niepotrzebna. Wracaj.
Pokręciłam głową i spuściłam wzrok, kryjąc łzy.
Tymczasem mężczyzna teleportował się i zniknął.
Zamknęłam oczy. Już nie płakałam. Teraz w środku mnie nie było już sił na płacz. Teraz nie czułam już nic. Tylko zimna, przerażająca pustka.
Było ciemno i zimno. Niebo przecinały błyskawice, a w ziemię uderzały wielkie krople deszczu, mieszając się z kałużami krwi.
Klęczałam tam, pośrodku piekła, które rozpętywało się wokół mnie z coraz większą siłą.
Wpatrywałam się w ciało leżące przede mną. Ciało, które jeszcze przed chwilą było moim przyjacielem – Alanem Wind'em...
***
Przypomniałam sobie to wszystko, a potem przybycie Śmierciożercy, wilkołaka, ratunek przyjaciół... zaklęcie, po którym zapadłam w dziwny sen...
***
Leżałam w łóżku szpitalnym i wyrwałam się ze strasznych wspomnień.
Nie chciałam otwierać oczu. Nie chciałam widzieć twarzy osób, które kocham.
Czułam, że każda z nich wołałaby w kółko: „To ty jesteś winna. To przez ciebie zginął Alan. To przez ciebie nie ma go wśród nas. Nie ma go. Nie stoi nad tobą i nie martwi się, czemu się nie budzisz. On odszedł. To twoja wina!”
Przecież wiedziałam, że nikt nie będzie mnie obwiniać, prawda? A jednak coś nie pozwalało mi spojrzeć komukolwiek w oczy. Nie po tym, co się stało. Nie teraz.